Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/184

Ta strona została skorygowana.
—  170  —

wyjściu z lasu na dużą polanę, Natan zatrzymał się nagle i obejrzał się na zabitych Indyan. Z twarzy jego znikł wyraz odwagi, a miejsce jej zajęła dziwna pokora i zakłopotanie. Roland ze zdziwieniem zauważył tę osobliwą zmianę.
— Bracie — mówił kwakier cichym i niepewnym głosem — jesteś walecznym żołnierzem i znasz zwyczaje wojny w tym kraju. Czy nie uważałbyś za stosowne, jako znak zwycięstwa, zedrzeć czupryny tym mordercom i zabrać je z sobą. Jeżeli masz tę myśl, ja ci się nie będę sprzeciwiał.
— Zedrzeć czupryny? Czyliż jestem oprawcą? — zawołał Roland ze wstrętem. — Nie Natanie, żadnemu wrogowi nie daruję życia, lecz skalpowaniem się brzydzę.
— Jak chcesz — odrzekł Natan. I szedł dalej spokojnie, dopóki nie dosięgli miejsca, na którem wczoraj rozbito baryłkę z wódką. Tu Natan przystanął, a potem jakby tajemnymi wyrzutami sumienia dręczony, zawołał:
— Wypocznij tu przez chwilkę; przez nieuwagę pozostawiłem dwie strzelby indyjskie przy legowisku, muszę koniecznie wrócić się i ukryć je w wydrążeniu drzewa, bo gdyby wpadły w ręce dzikich, mogliby ich użyć przeciwko naszym.
I nie czekając na odpowiedź, pobiegł szybko napowrót w głąb lasu. Po upływie dobrego kwadransa powrócił. Chód jego teraz był dumny, oko błyszczało niezwykłym ogniem, a Roland usłyszał, jak mruknął półgłosem: