wybiegł aż na sam szczyt stromego wzgórza, zamykającego parów od strony przeciwnej, a stanąwszy tu, co chwila oglądał się na swego pana, machając wciąż ogonem jakby go przywoływał.
— Co u licha! Czego chce ten pies? — zawołał Natan, rzucając uzbierany chróst i porywając strzelbę. — Cukierku powiedz, coś zwietrzył w miejscu, gdzie najbystrzejsze oko niedostrzegłoby śladu dzikich?
To powiedziawszy zaczął szybko wdzierać się na spadziste wzgórze. Roland poszedł za jego przykładem, chociaż nie przykładał takiej wagi do zachowania się psa, jak jego pan.
Z grzbietu wzgórza, wznoszącego się na kilkanaście sążni ponad dnem parowu, ujrzeli po stronie przeciwnej dolinę piękną, lecz dziką. Ale inny widok zwrócił ich uwagę na siebie i dziękowali Bogu, że dość wcześnie ostrzegł ich o grożącem niebezpieczeństwie mały sprzymierzeniec.
Dolina, wązka zrazu, rozszerzała się dalej w obszerną rówinę, tworząc łożysko rzeki, przebłyskującej przez gęstwinę drzew, zarastających jej brzegi. Góry po przeciwnej stronie doliny były strome i chropowate, podobne jak ta, na której grzbiecie spoczywali. Cała dolina, zasypana głazami i poprzerywana rozpadlinami, nie była wcale zarosła drzewami, z wyjątkiem brzegów rzeki.
Pomiędzy temi drzewami, o trzysta lub czterysta kroków, dwaj biali spostrzegli rozpalone ognisko, około którego pięciu Indyan żywą prowadziło rozmowę, jak to można poznać było z ich
Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/189
Ta strona została skorygowana.
— 175 —