gestów. W pobliżu nich stał biały przykrępowany silnie do drzewa. Wkrótce potem dzicy porwali się z ziemi i rozpoczęli wojenny taniec około jeńca. Wśród głośnego wycia, odbijającego się o uszy Rolanda i Natana, skakali przed nieszczęśliwym, bijąc go prętami po całem ciele. Jeniec, mimo groźnego niebezpieczeństwa, nie tracił, jak widać, odwagi, bo wciąż groził pięściami swym wrogom, a gdy się jeden z dzikich zanadto zbliżył ku niemu, uderzył go tak silnie pięścią w głowę, iż Indyanin padł na ziemię śród powszechnego śmiechu swych towarzyszy. Widok ten głęboko wzruszył obu wędrowców. Znęcanie się dzikich nad ich współziomkiem było zapowiedzią blizkiej jego śmierci, gdyż obrzęd ten był tańcem około pala męczarni, poprzedzającym zawsze zamordowanie jeńca. Natan ścisnąwszy silniej strzelbę, szepnął do Rolanda:
— Bracie co myślisz począć?
— Natanie — odrzekł młody wojownik — ich jest pięciu, a nas dwóch tylko, ale tym razem niema pomiędzy nami kobiety, paraliżującej ręce walczących.
Kwakier spojrzał z uwagą na dzikich, a potem odezwał się do towarzysza z ponurą odwagą:
— Masz słuszność, przyjacielu, uderzać we dwóch na pięciu dzielnych nieprzyjaciół, a jeszcze wśród dnia, jest wielkiem zuchwalstwem. Zawsze jednak — dodał — jesteśmy ludźmi silnymi i odważnymi i sądzę, że możeby się nam udało tym dyabłom czerwonym zadać niemałą klęskę.
Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/190
Ta strona została skorygowana.
— 176 —