jej brzegach rosły gęsie krzaki, tworząc nad nią nieprzejrzyste sklepienie. Środkiem niej płynął potok tak głośno szumiący w kamiennem łożysku, że nie zachodziła najmniejsza obawa, ażeby dzicy mogli dosłyszeć stąpania swych nieprzyjaciół.
— Mamy ich! — szepnął Natan z zajadłym uśmiechem. — Dalej!
Szybko i cicho pędził naprzód kwakier, Roland go naśladował. Wkrótce dosięgli miejsca z którego mogli na blizki odstęp dać ognia do dzikich, znajdujących się najwięcej o czterdzieści kroków i nieprzeczuwających grożącego niebezpieczeństwa. Teraz dwaj biali mogli doskonale widzieć jeńca. Indyanie na chwilę przestali go męczyć, leżał na ziemi, oddychając ciężko, wyczerpany oporem. Obok niego siedziało dwóch dzikich na straży z siekierami w ręku. Strzelby ich oparte były o blizki pień spróchniałego drzewa, z którego trzeci obciosywał grube trzaski na stos dla jeńca. Pozostali dwaj siedzieli ze strzelbami przy ogniu i raz zatapiali wzrok łakomy w dopiekający się kawał zwierzyny, to znów rzucali spojrzenia na pojmanego, tchnące dzikiem okrucieństwem, wyrażające radość, że wkrótce i jego tak samo piec będą.
Plan Natana, ażeby po dwóch na jeden raz położyć trupem, uniemożebniało rozłożenie się Osagów, lecz to nie zakłopotało go bynajmniej. Roland, stosownie do cicho poszepniętej mu przez Natana wskazówki, zawiesił swą czapkę na krzaku,
Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/195
Ta strona została skorygowana.
— 179 —