Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/276

Ta strona została skorygowana.
—  256  —

— Witaj nam, drogi kapitanie! — krzyknął dowódca jazdy, w którym Roland poznał pułkownika Bruce. — Bóg cię ocalił.
Forrester ogłuszony i wpół obłąkany nagłą zmianą swojego losu, nie słyszał prawie, co do niego mówiono. Zamieszanie walki, huk strzałów, okrzyki wojenne białych, wycia Indyan, odebrały mu przytomność. Pierwszem słowem, gdy ją odzyskał było zapytanie, co się dzieje z Edytą. Zamiast odpowiedzi, ujrzał Toma Bruce’a, trzymającego na koniu krwią zlaną, bezprzytomną dziewicę. Przypadł on ku Rolandowi i z wielkiem wysileniem osadził konia na miejscu.
— Boże! Ona nie żyje! — zawołał z rozpaczą Roland biegnąc ku siostrze.
— Nie lękaj się — odrzekł Tom słabym głosem. — Edyta nie jest raniona. To ja... to moja krew ją broczy...
— Tomie! Synu najdroższy, co tobie? — krzyknął pułkownik.
— Weźcie ją — odrzekł Tom — bo już dłużej nie mogę jej utrzymać... W lesie napotkałem białego... uwożącego siostrę kapitana... Zastąpiłem mu drogę... Nędznik wpakował mi kulę w piersi... Lecz... nie żyje, mój cios rozpłatał mu czaszkę... Ojcze mój... Ryszardzie... mgła zasłania mi oczy... Oh, ja umieram!
I piękny rycerski młodzian potoczył się z konia. Ojciec i brat pospieszyli mu z pomocą i wstrzymali upadającego.