dującym pianie koguta, Ralf uderzył się po bokach rękami, podskoczył w górę i nadstawił głowę naprzód przeciwko Rolandowi, na podobieństwo kura, rozpoczynającego bitwę.
— Gdzieżeś to skradł tę klacz gniadą, szanowny mężu? — zapytał go Bruce, wskazując piękne zwierzę, na którem kapitan przyjechał.
W mgnieniu oka znikła butna mina Ralfa, rysy jego wyrażały komiczne pomieszanie przez chwilę, wkrótce jednak odzyskał czelność i rzekł z ukłonem:
— Skradłem klacz? A to szczególniejszy żarcik! Ja tylko zdobywam konie na Indyanach, a toż przecie uczciwa klacz amerykańska! Ple! wstydź się, czcigodny pułkowniku, takich niewczesnych żartów. Wierz mi, że gdyby kto inny ośmielił się w podobny sposób do mnie przemówić, to, niechaj mnie siarczysty grom roztrzaska, jużby nie żył.
— Nie unoś się tak bardzo, waleczny mężu odrzekł pułkownik z zimną krwią. Znam tę klacz doskonałe, należy ona do Dżona Harpera, z tamtego brzegu rzeki.
— Istotnie, pułkownik się nic myli rzekł Ralf, jeszcze bardziej pomieszany co to za oko! Poczciwy Dżon pożyczył mi tej klaczy dla łatwiejszego przebycia rzeki i polecił mi, ażebym ją tutaj zostawił. Mam nadzieję, że dowódca nie odmówi temu biednemu stworzeniu schronienia na noc. I owszem — zawołał Bruce z szyderskim uśmiechem.
Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/34
Ta strona została skorygowana.
— 24 —