— Tylko nie wiem... jak sobie poradzę bez konia — cedził Ralf — zwłaszcza mając taki kawał drogi do przebycia przed nocą.
— Gdzież to zamierzasz przenocować? — zapytał pułkownik.
— W Saint-Asaph, o piętnaście mil angielskich stąd.
— To nieco za daleko dla naszych regulatorów. Biedacy będą musieli, dla czuwania nad tobą, włóczyć się przez całą noc po lesie.
Na te słowa wszyscy osadnicy głośnym wybuchnęli śmiechem.
Ralf, widząc się schwytanym w sidła i narażonym na szyderstwa osadników, postanowił odwrócić ich uwagę od niekorzystnych docinków Brucego, a ściągnąć ją na swoją osobę. Zaczął więc komicznie podskakiwać, piać, jak kogut, rżeć, jak koń, szczekać, a wreszcie z łudzącem podobieństwem naśladował puhanie puszczyka, ryk pantery i wilka i wojenne wycia Indyan.
Osadnicy nie mogli się wstrzymać od śmiechu.
— Kto się odważy walczyć z Ralfem ryczącym, pożeraczem cielska indyjskiego, ze straszliwym aligatorem z nad rzeki Słonej? — wrzeszczał Ralf, widząc że figle pożądany skutek wywarły. — Dawajcie mi tu jakiego śmiałka, ażebym go schrupał, jak pantera zająca! Prędzej, do milionset szatanów!
Wszyscy wiedzieli dobrze, iż kapitan rzucał na wiatr swoje wyznania i tym sposobem starał się położyć koniec dalszym przycinkom Brucego:
Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/35
Ta strona została skorygowana.
— 25 —