Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/48

Ta strona została skorygowana.
—  38  —

Bruce, który, powitawszy go, zawołał z gniewem i oburzeniem:
— A to łotr, bez czci i wiary! Ale nie ujdzie mu to na sucho: będzie wisiał, jak mi Bóg miły, będzie wisiał.
— Co się stało? — zagadnął zdziwiony Roland.
— Co się stało! — powtórzył pułkownik, zaczerwieniony ze złości — rzecz obrzydliwa, haniebna, a dla ciebie najnieprzyjemniejsza, kapitanie. Czy dasz wiarę, że ten łotr bezczelny, Ralf Stackpole, skradł twego Briareusa?!
— Skradł mego konia! — krzyknął Roland, dotknięty niezmiernie tym wypadkiem.
— I ja, stary głupiec, zamiast kazać go przepędzić w lasy, jeszcze mu pożyczyłem mojego konia. Wiedział obrzydły rabuś, że mamy na niego baczne oko, odjechał więc szybkim truchtem, udając że śpieszy się do osady, o kilka mil stąd położonej. Przybywszy do boru, zaczaił się, a gdyśmy wszyscy posnęli wrócił, zostawił pożyczoną mu szkapę i wybrał sobie najlepszego konia. Nieszczęście chciało, że koniem tym był twój Briareus. Ale mój Tom, dobrawszy sobie kilku zuchów, w godzinę po spełnieniu kradzieży puścił się za nim w pogoń i jestem pewny, że go pochwyci.
— Żałuję, żeście mnie nie zbudzili, byłbym chętnie pojechał z Tomem.
— Ech, nie znasz tutejszych lasów i zamiast pomocą, byłbyś zawadą w pogoni. To mię tylko najwięcej martwi, że musisz tu pozostać, zanim