Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/49

Ta strona została skorygowana.
—  39  —

mój chłopiec konia nie odzyska, a tymczasem karawana musi wyruszyć w drogę... Ach, to łotr! Bije się wprawdzie walecznie z dzikimi i niejednego wyprawił już do piekła, lecz niepoprawny złodziej, nic go nie oduczy kradzieży koni, wyjąwszy chyba stryczka. Ale wiesz co kapitanie, pożyczę ci najlepszego wierzchowca. Zwrócisz mi go, gdy odzyskasz Briareusa.
— Serdecznie dziękuję, lecz twej szlachetnej ofiary przyjąć nie mogę — odpowiedział Roland po krótkim namyśle — zaczekam na mojego koma i karawanę dopędzę.
— Jak sobie chcesz — rzekł pułkownik — zresztą droga jest zupełnie bezpieczna. Wyślij z głównym oddziałem twe juczne konie, a nawet i siostrę; tym sposobem będziesz mógł sam daleko łatwiej i prędzej doścignąć towarzyszy.
— Zastosuję się do twej rady, pułkowniku, ale tylko w połowie. Rzeczy wyślę z jednym niewolnikiem. Cezar będzie towarzyszył mnie i Edycie, z którą za nic w świecie się nie rozłączę.
Jak powiedział, tak też i zrobił Roland. Wkrótce potem gromada wychodźców, podziękowawszy osadnikom za gościnne przyjęcie, opuściła kolonię i zniknęła w głębi lasów dziewiczych.
W godzinę po odjeździe karawany, niebo zaciągnęło się czarnemi chmurami i obfita spadła ulewa, trwająca przeszło trzy godziny, co niemało ucieszyło Rolanda, gdyż zdawało się że dzień będzie bardzo gorący a przeto dla podróży nieprzyjemny. Około dziesiątej zrana deszcz prze-