Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/51

Ta strona została skorygowana.
—  41  —

wstęgami przerzynały chmury, a huk gromów rozdzierał powietrze. Roland, nie mogąc narażać siostry na wściekłość rozhukanych żywiołów, wstrzymał odjazd aż do uspokojenia się burzy. Pułkownik namawiał go, ażeby jeszcze jedną noc u niego pozostał, zapewniając, iż właśnie z powodu nawałnicy karawana także musiała zatrzymać się w drodze, a więc nietrudno będzie ją dopędzić nazajutrz.
Podczas gdy Roland namyślał się nad propozycyą Brucego, naraz poza ostrokołem, otaczającym osadę, dała się słyszeć dzika i straszna wrzawa. Natychmiast pośpieszyli z pułkownikiem w tę stronę i ujrzeli jeźdźca, pokrytego od stóp do głowy błotem, na spienionym koniu. Mnóstwo mężczyzn, kobiet i dzieci cisnęło się koło niego, a pomieszanie wśród nich panujące dowodziło, że goniec był zwiastunem jakiegoś nieszczęścia. W samej rzeczy przypadł on z doniesieniem, że tysiące Indyan: Osagów, Szawnów, Huronów, Wyandotów, słowem wszystkie sąsiednie pokolenia z północy, połączywszy się z sobą, obiegły osady opodal położone i zapewne w tej chwili mieczem i ogniem niszczą je, wycinając w pień białych.
— Do broni! — zawołał gromkim głosem pułkownik — siodłać konie, nabić broń! Musimy co koń wyskoczy popędzić naszym braciom na pomoc! Ryszardzie, siadaj natychmiast na konia, śpiesz do Lexyngtonu i zawiadom milicyę, że będę jej oczekiwał na północnym brzegu Kentuky. Nie oszczędzaj siebie ani konia i pędź, jak błyskawica!