Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/52

Ta strona została skorygowana.
—  42  —

Ryszard, ucieszony niezmiernie z danego sobie polecenia, dosiadł natychmiast konia. Wydawszy dziki krzyk na wzór Indyanina, wypuścił konia galopem, że aż się iskry posypały z pod kopyt; dotąd nie miał on udziału w żadnej wyprawie wojennej, teraz spodziewał się, że przy groźnym napadzie dzikich i jemu nakoniec ojciec pozwoli spróbować się z Indyanami.
Pułkownik, wydawszy energiczne rozkazy wszystkim mężczyznom zdolnym do walczenia konno i poleciwszy starcom i niedorostkom, ażeby czuwali nad bezpieczeństwem warowni, sam zanim zbierze się główna siła postanowił z kilkunastu zbrojnymi udać się ku brzegom Kentuky dla rozpoznania, skąd niebezpieczeństwo groziło.
Wypadek ten bardzo zasmucił Rolanda. Gdyby był sam, chętnie połączyłby się z waleczną milicyą osady, ale inne obowiązki na nim ciążyły. Wszakże go karawana obrała wodzem, a teraz właśnie, gdy rzeczywiste niebezpieczeństwo jej zagrażało, dowódca powinien był znajdować się na czele. Trzeba więc było natychmiast wyruszyć. Ale jak puszczać się w drogę bez konwoju, który wobec zbliżenia się nieprzyjaznych Indyan był koniecznie potrzebny, a na który teraz zupełnie liczyć nie mógł? Nie mogąc jednak wstrzymać wyjazdu, postanowił wyruszyć, licząc tylko na własną odwagę i rozum.
— Żegnam cię, pułkowniku — rzekł Roland, ściskając rękę Brucego — żałuję serdecznie, iż nie mogę walczyć pod twojem dowództwem, ale