Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/55

Ta strona została skorygowana.
—  45  —
ROZDZIAŁ  IV.
Wisielec.

Po burzliwym ranku nastąpiło bardzo pogodne popołudnie. Słońce jasnymi promieniami przedzierało się przez konary drzew, rosnących koło drogi; szczyty ich, poruszane lekkim wietrzykiem, przyjemny szum wydawały. Wypogodzenie nieba niemały wpływ wywarło i na Rolandzie, który wesoło począł się uśmiechać do swej siostrzyczki.
Jechali dosyć szeroką drogą, wijącą się polem, wkrótce jednak zapuścili się w gąszcze odwiecznej puszczy. Olbrzymie pnie drzew zadziwiały wysokością i objętością. Dęby, huki, wiązy, tulipanowce, orzechy włoskie rozpościerały na wszystkie strony grube konary, mchem porosłe, tworząc wspaniały i wyniosły namiot z liściastej zieleni. W niektórych miejscach drzewa pokryte były tak bujnym liściem, że promienie słoneczne nie zdołały się przedrzeć przez nie. Zdawało się, że to jakaś niezmierna świątynia o tysiącach filarów, których luki poplątane pokrywało ruchome sklepienie przecudnej zieloności, skutkiem rannego deszczu jeszcze żywszą jaśniejące barwą.
Spodem cała puszcza była podszyta roślinami mniejszemi, ale za to tak gęsto i bujnie rozrosłemi, iż stanowiły jakoby jeden nieprzebyty mur po obydwóch stronach drogi. Z drzewa na drzewo, z gałęzi na gałąź, zwieszały się olbrzymie liany splątane z mnóstwem innych wijących się roślin,