okrytych kwieciem barw świetnych i rozmaitych. Gdzieniegdzie kilka zwalonych pni przerywało to jednostajne sklepienie i przepuszczało nieco więcej światła; czasami przez wyłom taki spłynęły na podróżnych promienie słoneczne i otuchą napełniły ich dusze, zasępione nieco ponurym wpływem cieniów nieprzejrzanej puszczy.
Droga, zwężająca się od niejakiego czasu coraz bardziej, zmieniła się wreszcie w ścieżkę, której kierunek oznaczały tylko nacięcia porobione siekierą na pniach drzewnych. W niektórych miejscach gęste krzewy były poprzerąbywane; mimo to ścieżka była tak wązka, iż zaledwie dwóch jeźdźców mogło obok siebie jechać. Z początku podróż odbywała się śpiesznie i dopiero w miarę zagłębiania się w puszczę, gdy podróżni natrafili na coraz więcej kałuż i mokradeł powstałych skutkiem rannego deszczu, musiano zwolnić jazdę. Rolanda zaniepokoiło to niemało, widział bowiem, iż z trudnością będzie mógł doścignąć karawanę przed nocą; wyraźne jednak ślady mnóstwa koni, które rano tędy przeszły, dodawały kapitanowi otuchy. Liczył on na to, że przy pośpiechu może dostanie się jeszcze do Górnego Brodu, przy którym karawana miała się według zapewnień pułkownika zatrzymać na nocleg. Najwięcej jednak niepokoił Rolanda przewodnik, który zaraz na miejscu okazywał wielką niechęć towarzyszenia naszym podróżnym, a teraz w miarę zwiększającej się odległości pomiędzy jadącymi, a opuszczoną osadą, stawał się coraz bardziej
Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/56
Ta strona została skorygowana.
— 46 —