co i jej towarzysze drogą, jednak jechała z miną tak smutną i znękaną, że Edyta, spoglądając na nią często, zaczęła żałować, iż tak pospiesznie skłoniła brata do dalszej podróży bez poprzedniego wybadania Telii.
Zapóźno jednak było robić jakieś uwagi. Jechali więc szybko naprzód w milczeniu, gdy nagle Edyta uchwyciwszy brata za ramię, szepnęła:
— Czy nic nie słyszysz, Rolandzie?
Roland powstrzymał konia i zaczął przysłuchiwać się.
Wtem zdaleka zabrzmiał jakiś krzyk przeraźliwy.
— Indyanie! Indyanie! — krzyknął z przestrachem murzyn.
Roland usłyszał krzyk z prawej strony dochodzący. Krzyk ten przenikliwy, rozniesiony przez echa leśne, wyrażał jakby rozpacz i trwogę śmiertelną i dreszczem przejmował słuchających.
— Dżibbenenosah! — zawoła Telie, blednąc ze strachu.
— Kto? — zapytała z trwogą Edyta.
— Duch puszczy — wyszeptała Telie — on to tak przeraźliwy głos wydaje, uganiając się za zdobyczą. Na miłość Boską, uchodźmy! Uchodźmy, póki czas.
— Nie, nie, to Indyanie! — mówił drżący Cezar.
— Cicho! — zawołał Roland, usłyszawszy ponownie krzyk przeciągły, przeszywający.
Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/62
Ta strona została skorygowana.
— 52 —