Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/63

Ta strona została skorygowana.
—  53  —

— To krzyk rozpaczy mordowanego człowieka — zauważyła Edyta.
— Masz słuszność, siostro! Podjedźmy w tamtę stronę, wy pozostaniecie nieco w tyle, a gdyby mnie co złego spotkało, niech Telie odprowadzi was natychmiast napowrót do osady.
To powiedziawszy, odważny Roland dał koniowi ostrogę i zapuścił się w gąszcz, kierując się za głosem powtarzającym się od czasu do czasu. Wkrótce dostał się do części lasu, zarosłej olbrzymimi bukami, których pnie zaledwo się bieliły wśród niezmiernego gąszczu gałęzi i liścia, nie przepuszczających promieni dziennych.
Im głębiej zapuszczał się Roland, tem wyraźniej słyszał dziki okrzyk przerywany jękiem, wzdychaniem i krótkiemi słowami, wzywającemi zmiłowania Bożego. Przekleństwa, słowa wpół przerywane, mieszały się z rozkazami udzielanymi innej osobie.
— Na pomoc! Ratujcie!... Boże, zmiłuj się nade mną! Stój! Stój spokojnie, przeklętniku! Stój, moje drogie dziecię! Czy słyszysz, łotrze?... O Boże, mój Boże!... Na pomoc! Hop! Hop! Gwałtu!... Nie ruszaj się, nędzniku! Stój!
Roland nie mógł pomiarkować, co znaczą te dziwne, różnorodne krzyki. Byłżeby to nieszczęśliwy biały, schwytany i męczony przez dzikich? Lub myśliwiec, napadnięty przez panterę, albo niedźwiedzia? Po chwili wahania, przygotowawszy pistolety i odwiódłszy kurek strzelby, Roland poskoczył w gęstwinę, z której dobywały się jęki,