Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/66

Ta strona została skorygowana.
—  56  —

— Niechaj mnie piekło pochłonie! Drogi mój kapitanie, wstrzymaj tego czarnego Belzebuba! Przecież nie dozwolisz, ażebym zginął, jak pies — krzyczał Ralf w rozpaczy. — Na miłość Boską, ratuj mię! Ratuj! O Boże, koń wyrywa się z pod moich nóg! Człowieku! Chrześcijaninie! Zmiłuj się!
— Nie zasługujesz na ratunek, nędzniku — odpowiedział zimno Roland — sam sobie zgotowałeś los, który cię spotyka. Wykonano na tobie wyrok sprawiedliwości, a ja wcale nie myślę jej przeszkadzać. Przypomnij sobie co mnie zrobiłeś i napróżno nie wzywaj mojej litości.
— Ja nie wzywam twojej litości — wrzeszczał Ralf. — Błagam tylko o pomoc. Odetnij mię najprzód, a polem łaj, znieważaj, bij, ile ci się podoba. Ukradłem ci konia, to prawda, ale kto na tem gorzej wyszedł? Ty go masz, kapitanie i jedziesz na nim, ja go nie mam, a prawie już dyndam. Czyż to szlachetnie mścić się za swoje osobiste urazy, być tak zawziętym? Na miłość Boską, odetnij mię, ratuj, bo będziesz miał przez całe życie krew moją na sumieniu!
— Ratuj go mój drogi Rolandzie! — zawołała zbladła Edyta. — Czyż możesz patrzeć zimnem okiem na męczarnię i okropną trwogę tego człowieka? Przecież nie dozwolisz mu umrzeć?!
Roland nie miał wcale ochoty uwalniać złoczyńcy od zasłużonej kary, ale nakoniec wzruszony ponawianemi prośbami siostry, wydobył pałasz i przeciął rzemień puśliska.
— Niech ci Bóg nagrodzi, zacny człowieku,