Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/71

Ta strona została skorygowana.
—  61  —

największego pośpiechu. W parę chwil potem, z tyłu, dał się nagle słyszeć huk kilku strzelb naraz wypalonych, następnie rozległ się krzyk i zatętniały podkowy końskie. Równocześnie z gęstwiny wypadł jeździec, bez kapelusza, z rozwianym włosem, z twarzą wykrzywioną od strachu i pomieszania, pomimo że był dobrze uzbrojony, gdyż miał przez plecy przewieszoną strzelbę, duży nóż myśliwski i siekierę o długiem toporzysku. Oglądał się wciąż, jakgdyby go ścigali nieprzyjaciele, a w przerażeniu nie dostrzegł nawet grupy naszych podróżnych i dopiero zatrzymał się, gdy Roland na niego zawołał. Wtedy tak gwałtownie ściągnął konia cuglami, iż ten stanął dęba i o mało jeźdźca nie zwalił na ziemię.
— Piekielne istoty! — zawołał w rozpaczy, chwytając strzelbę za lufę i podnosząc kolbę w górę, w zamiarze zgruchotania głowy Rolandowi. Nie doprowadzajcie mnie do rozpaczy, bo zanim mię który dosięgnie, wprzód mu łeb rozwalę.
— Stój, szaleńcze! — krzyknął Roland — opamiętaj się, przecież nie jesteśmy Indyanami.
— O przenajświętsza Trójco! Przecież dostałem się pomiędzy chrześcijan — zawołał obcy, przechodząc nagle z rozpaczy do największej radości. — Wszak jesteś kapitanem Rolandem Forresterem; już słyszałem o tobie, ale na miłość Boską, co tu robisz? Umykaj ze wszystkich sił, co koń wyskoczy, gdyż te czerwone dyabły ścigają mnie... Uciekaj! Dla Boga, uchodź!
— Zaklinam cię na wszystko, przyjdź do sie-