Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/74

Ta strona została skorygowana.
—  64  —

przekonany, że Telie znała las doskonale. Widział teraz, że tylko na siebie powinien był liczyć w tej ciężkiej przygodzie i stanął sam na czele orszaku. Słońce już prawie zachodziło i wkrótce miały zapaść cienie wieczorne; o jakimś pewnym kierunku myśleć nie można było, puścił więc cugle koniowi, mając nadzieję, że swym instyktem doprowadzi go na dróżkę, wiodącą do Niższego Brodu, do którego jak mniemał niedaleko już było. Telie, ochłonąwszy już nieco z pierwszego przestrachu, jechała obok Rolanda, pilnie upatrując, czy jej się nie uda odszukać jakiegoś śladu zgubionej drogi.
Nagle jej koń począł wspinać się i parskać, dając znaki przestrachu. Telie przebiegł dreszcz trwogi, dziko rzucała wzrokiem dokoła, lękając się, że lada chwila jej oko odkryje wroga.
— Co to znaczy? — zapytał Roland niespokojnie. — Czego się koń twój przeląkł?
— Nie wiem — odpowiedziała Telie blada z przestrachu — zdaje mi się, że poczuł Indyan w pobliżu.
— Głupstwo! — zawołał Roland i obejrzawszy się wkoło, przekonał się, że las w tem miejscu krzewiną nie zarosły, nie nastręczał najmniejszej sposobności do zasadzki dzikim. Lecz w tejże samej chwili uczuł, że go Edyta uchwyciła za rękę. Obejrzał się na nią i spostrzegł, że na licach jej malowało się okropne przerażenie, a drżące usta nie były w stanie wymówić słowa. Palcem wskazała na ziemię, a Roland spojrzawszy w tę