O Boże, mój Boże,
Z wysokiego nieba,
Nie dajże mi doczekać
Służebnego chleba.
Bo ten służebny chléb
Ciężko zarobiony,
Jeszcze mi go nie dawają,
Już jest wymówiony.
Dająć mi go, dają,
Jak dębowy listek,
A jeszcze mnie się pytają,
Jeźli to zjém wszystek?
Dają masła do niego,
Jak tę muszą nogę,
A jeszcze mnie się pytają,
Jeźli ja to zmogę?
Nie zmogę, nie zmogę,
Leży tam na stole,
Zostańcie mi tu z Bogiem
Wy moje przyjaciele.
Czemuż mi jest niepodobno
Wiedzieć przyczynę,
Kiedy ja sobie rozpomnę
Teraz w ciszynie?
Jak niestałe wesołości,
Wszystek świat pełen marności,
Jak woda płynie.
Czemuż tobie w tym klasztorze
Będzie weseléj,
Kiedy ciebie, ty panienko,
Zamkną do celi?
Paciérze mówić naznaczą,
O pół nocy zakołacą:
Wstawaj z pościeli!
To wszystko dla Pana Boga
Będę czyniła,
Gdy ja sobie w tym klasztorze
Żyć umieniła.
Jak skoro habit dostanę,
Bogu służyć nie przestanę
Do zgonu mego.
Jak długo ta pobożność twa
Będzie trwała?
Możnobyś się ty, panienko,
Rada wydała?
Ale już nieskoro będzie
Po uczynionéj przysiędze,
Chociażbyś chciała.
Nie uczyniłabych tego
Z powodu twego,
Bo ja już mam aż do śmierci
Kochanka mego.
Żebym we wszelkiéj czystości,
W cnocie i boskiéj miłości
W pokoju żyła.
O jak się to w krótkim czasie
Stały odmiany!
Przed tém ja był serca twego
Anioł kochany;
Teraz mi walet winszujesz,
Ze wszystkiéj łaski dziękujesz,
Żal niesłychany!