nicy, przy ulicy d’Assas. Nie chciał nawet czekać ośmiu dni, nie chciał nawet udać się tam, aby pomagać przy przeprowadzaniu się. Łaknął przyjacielskiego ciepła, które wznosiło się z bruku paryskiego, które wchodziło przez jego okna. Korzystał z każdej sposobności, aby się w niem zanurzyć, aby zejść na ulicę, zmieszać się z grupami ludzi, brać udział w manifestacjach, kupować na chybi trafi wszystkie dzienniki, któremi w normalnych czasach pogardzał. I wracał stamtąd do domu coraz bardziej pozbawiony swego własnego ja, znieczulony na to, co się działo w jego wnętrzu, odwykły od swego własnego sumienia, obcy w swoim domu i w swojem sercu. Dlatego też czuł się bardziej swojsko poza swym domem, aniżeli wewnątrz niego.
Pani Clerambault wróciła z córką do Paryża. Pierwszego wieczora po ich przybyciu, Clerambault wyciągnął z sobą Rozynę na bulwary.
Nie był to już uroczysty zapał pierwszych dni. Wojna już się rozpoczęła. Prawda była zamknięta w więzieniu. Wielka kłamczyni, prasa, wylewała z pełnego kubła na narody, stojące z otwartą gębą, alkohol zwycięstw bez jutra i zasypywała je swemi zatrutemi opowiadaniami. Paryż był cały przystrojony flagami, jak w dzień świąteczny. Domy były od dołu do góry ozdobione trzema kolorami. W ulicach zamieszkałych przez robotników każde okno na poddaszu miało, jak gdyby kwiat za uchem, swoją małą chorągiewkę za pięć centymów.
Na rogu przedmieścia Montmartre spotkali jakiś dziwny pochód. Na czele kroczył wysoki starzec o siwej brodzie, dzierżąc w ręku sztandar. Szedł na-