wych, a intuicja serca wypełniała braki wykształcenia, tak, że mógł hojnie szafować podziwem genjuszom zagranicznym. Ale teraz, gdy go uczono, że nie należy ufać nikomu („Milczcie! Nie ufajcie!“), że od Kanta prowadzi droga do Kruppa, nie śmiał już podziwiać bez urzędowej gwarancji. Sympatyczna skromność, która sprawiała, że w czasie pokoju przyjmował z szacunkiem, jak gdyby słowa ewangelji, to, co ogłaszali ludzie wykształceni i poważani, przybrała teraz, w czasie wojny, rozmiary bajecznej łatwowierności. Brał za dobrą monetę, bez najmniejszego wahania, dziwne odkrycia, jakie czynili teraz uczeni jego kraju, badając i przetrząsając sztukę, wiedzę, duszę i inteligencję obcego kraju w ciągu wieków. Była to gorączkowa praca w złej wierze, która odmawiała narodowi nieprzyjacielskiemu wszelkiego genjuszu i znajdowała w jego najwyższych tytułach do sławy dowód jego obecnej niegodziwości, albo nawet odbierała mu całkowicie te tytuły, przypisując je innej rasie.
Clerambault był tem zmieszany, zdumiony i — (jakkolwiek się do tego nie przyznawał) — w głębi duszy uradowany.
Aby podzielić się z kimś swoim zapałem i aby go podtrzymywać nowemi argumentami, poszedł odwiedzić swego przyjaciela Perrotina.
Hipolit Perrotin był to jeden z owych ludzi, których jest dzisiaj niewielu i którzy byli sławą wysokiej nauki francuskiej; jeden z owych wielkich humanistów, których chciwość wiedzy rozległa i przenikliwa, spokojnym krokiem idąc, zrywa zioła w ogro-