częścią kraju, wydawała mu się głębszą, aniżeli rowy strzeleckie w okopach. A najbardziej zabójcze były nie działa, ale wyobrażenia. Wychylony z okna odjeżdżającego wagonu, ścigał spojrzeniem wzruszone twarze swej rodziny, które się oddalały i myślał sobie w duchu:
— Biedni ludzie! Wy jesteście ich ofiarami A my jesteśmy waszemi...
Nazajutrz, po jego powrocie na front, rozwinęła się wielka ofenzywa wiosenna, którą gadatliwe dzienniki oznajmiały nieprzyjacielowi już od kilku tygodni. Karmiono tem nadzieje narodu podczas ponurej zimy oczekiwania i nieruchomej śmierci. A cały naród ogarnął dreszcz niecierpliwej radości. Był przekonany o zwycięstwie i wołał: „Nareszcie!“
Pierwsze wiadomości zdawały się mu przyznawać słuszność. Wymieniały, jak to się samo przez się rozumie, tylko straty nieprzyjaciół. Twarze wszystkich promieniały szczęściem. Rodzice, których synowie, kobiety, których mężowie byli w okopach, czuli się dumni, że ich potomkowie i osoby przez nich umiłowane biorą udział w tych krwawych zapasach; w uniesieniu, jakie ich ogarnęło, nie przychodziło im nawet na myśl, że osoby im drogie mogą paść tam ofiarą. A gorączka była tak silna, że Clerambault, ojciec czuły, kochający, troskliwy dla osób sobie bliskich, obawiał się, że syn jego nie wróci na front dość wcześnie, aby brać udział, „w tem święcie“. Pragnął, aby tam już był; płomienne oczy jego popychały go tam i trącały w otchłań; dawał go na ofiarę, rozporządzał nim i jego życiem, nie troszcząc się o to, czy było to także wolą jego syna. Nie na-