gactwo rozkwitającej nadziei, ten mały nieoceniony wszechświat, jakim jest takie młode życie ludzkie, te wieki przyszłości. I to wszystko zburzone w niespełna jednej godzinie... Dlaczego? Dlaczego?...
Trzeba było przynajmniej wmówić w siebie, że to nastąpiło dla jakiejś rzeczy wzniosłej i koniecznej. Clerambault czepiał się z rozpaczą tej liny ratunkowej, przez kilka następnych dni i nocy. Gdyby palce jego puściły ją, upadłby prostopadle na dół. Z jeszcze większym uporem bronił świętości sprawy. Zresztą nie chciał się nawet wdawać w żadną dysputę w tym względzie. Ale palce jego zwolna ześlizgiwały się po tej linie; każde poruszenie strącało go w dół, albowiem każde nowe potwierdzenie słuszności sprawy budziło w sumieniu jego głos wewnętrzny, który mówił:
— Gdybyście nawet mieli dwadzieścia tysięcy razy więcej słuszności w tej walce, czyż wasza słuszność, na którą się powołujecie, warta jest tych wszystkich nieszczęść, jakiemi należy ją okupić? Czyż wasza sprawiedliwość wymaga tego, aby miljony niewinnych ofiar padały, jako okupienie niesprawiedliwości i błędów innych osób? Czyż zbrodnia zmywa się zbrodnią, morderstwo morderstwem? I czy trzeba było, aby wasi synowie byli nietylko ofiarami tych zbrodni, ale i współwinnymi, aby byli mordowani i aby byli mordercami?...
Przypominał sobie ostatnie odwiedziny swego syna, ostatnie rozmowy z nim i rozbierał je w myśli. Ile rzeczy pojmował teraz, których wtedy nie rozumiał! Milczenie syna, niemy wyrzut w jego spojrzeniach. Najgorsze było to, gdy musiał wyznać przed sobą, że rozumiał to już wtedy, gdy syn jego był tutaj, ale że nie chciał się do tego zastosować.
A to odkrycie, które od kilku tygodni ciążyło
Strona:PL Rolland - Clerambault.djvu/072
Ta strona została przepisana.