Strona:PL Rolland - Clerambault.djvu/126

Ta strona została przepisana.

— To był mój syn.
W spojrzeniu rannego błysnął wyraz litości.
— A, mój biedny panie!... Naturalnie, że go znałem, waszego zacnego, dzielnego chłopaka. Byliśmy razem prawie cały rok. A taki rok, to coś znaczy. Całemi dniami byliśmy, jak krety, zakopani w tej samej dziurze. O, dzieliliśmy z sobą wiele cierpień i niedoli.
— Czy on wiele wycierpiał?
— Nieraz było nam ciężko, mój panie. Młodzieniec musiał znosić wiele mitręgi. Zwłaszcza z początku. Nie był do tego przyzwyczajony. Dla nas nie było to nowością.
— Pan jesteś ze wsi?
— Służyłem za parobka na wsi. Żyje się tam wraz ze zwierzętami, prawie jak one... chociaż, mój panie, prawdę powiedziawszy, człowiek w czasach dzisiejszych obchodzi się z człowiekiem gorzej, aniżeli ze zwierzętami... Bądźcie dobrzy dla zwierząt“: był w naszym rowie strzeleckim dowcipniś, który przyczepił do ściany taką kartkę... Ale to, co nie jest dobre dla nich, jest dość dobre dla nas... Lecz mniejsza o to... Nie skarżę się. Tak ma być i na to nie ma rady. Ale ten mały sierżant, widać było, że nie jest do tego przyzwyczajony, do deszczu, do błota, do złośliwości ludzkiej, a zwłaszcza do brudu. Czego się człowiek dotykał, co jadł; a zwłaszcza na nim samym, wszędzie pełno robactwa. Z początku, parę razy, widziałem go bliskim płaczu. Wtedy szedłem mu pomagać, zagadywałem go, starałem się mu dodawać odwagi, ale tak, aby tego nie poznawał, albowiem mały był dumny i nie chciał pomocy, — był jednak, pomimo wszystkiego, z niej zadowolony. I ja także. Czuliśmy tam potrzebę zbliżenia się do siebie wzajemnie. W końcu