Strona:PL Rolland - Clerambault.djvu/127

Ta strona została przepisana.

stał się tak samo wytrzymały, jak ja; z kolei on mi potem pomagał. Sam nigdy się nie skarżył. Niekiedy nawet śmialiśmy się razem, albowiem śmiać się trzeba: żadne nieszczęście nie trwa wiecznie, a człowiek w ten sposób mści się na swojej biedzie.
Clerambault słuchał go przygnębiony. Potem zapytał:
A więc w końcu był mniej smutny?
— Tak jest, mój panie. Był zrezygnowany. Byliśmy nimi zresztą wszyscy. Nie wiedzieć, jak to się dzieje; prawie wszyscy wstają codziennie rano tą samą nogą; nie są wprawdzie wszyscy do siebie podobni, ale w końcu są bardziej podobni do innych, aniżeli do siebie samych. To lepiej, człowiek mnie odczuwa swoje cierpienie, mniej czuje siebie; wszyscy tworzą jedną zwartą całość. Tylko gdy się dostaje urlopy... Wtedy ci, którzy z nich powracają, źle się czują... właśnie tak samo mały sierżant, gdy powrócił ostatni raz z urlopu... wtedy już nie szło mu dobrze...
Clerambault ze ściśniętem sercem zawołał szybko:
— A, gdy powrócił z urlopu...?
— Był wtedy bardzo przygnębiony. Nigdy nie widziałem go tak smutnym, jak owego dnia...
Na twarzy Clerambaulta pojawił się wyraz gwałtownego bolu. Na ruch, jaki uczynił, ranny, który mówiąc spoglądał na sufit, zwrócił oczy na niego i zrozumiał widocznie uczucia jego, albowiem dodał:
— Ale potem znów nabrał odwagi.
Clerambault znów pochwycił chorego za rękę:
— Powiedz mi pan, co on panu mówił. Opowiadaj mi pan wszystko.
Wieśniak zawahał się i rzekł:
— Nie przypominam sobie tego już dobrze.