przechodzą nagle z jednej przesady do drugiej. Clerambault, który dotychczas podzielał przesadnie uczucia tłumu, przeszedł teraz nagle, jednym skokiem, do skrajnego indywidualizmu, w którym się znalazł osamotniony. Znając dobrze bicz posłuszeństwa, widział go teraz wszędzie, tę sugestję społeczną, której skutki były widoczne we wszystkich środowiskach: bohaterska bierność wojska, którą się wysławia do szaleństwa, jak miljony mrówek zamkniętych w głównej armji; barania służalczość parlamentów, które chociaż gardzą naczelnikiem rządu, podtrzymują go swojemi głosami, aż nie nastąpi przypadkiem wybuch, wywołany buntem, jednostki; markotna, ale wcielona w kadry wojskowe uległość nawet stronnictw lewicy, które poświęcają niedorzecznemu bóstwu abstrakcyjnej jedności swoją własną rację bytu. Ta namiętność wyrzekania się własnej woli była dla niego wrogiem. I uważał za swoje zadanie budzić wątpliwości, ducha, który gryzie kajdany i zniszczyć, o ile możności, tę wielką sugestję.
Ogniskiem choroby była idea narodu. Nie można się było dotknąć tego wrzodu, gdyż natychmiast zwierzę wyło z bolu, Clerambault jednak uderzył w to miejsce bez żadnego względu.
„...Cóż mam robić z waszemi narodami? Żądacie odemnie, abym kochał narody lub ich nienawidził? Ja kocham lub nienawidzę ludzi. Są w każdym narodzie szlachetni, podli, mierni. I w każdym narodzie mało jest szlachetnych i podłych, a mnóstwo miernych. Kocham jakiegoś człowieka lub nie kocham go, dlatego, czem on jest, a nie dlatego, czem są