nie jest mu możliwe patrzeć długo w oczy. Brak mu na to czasu i przestrzeni. Czuć tylko zderzanie się ciał, które się miażdżą stłoczone gęsto wspólnem przeznaczeniem i które unosi z sobą mulisty prąd życia mas. Swego syna Clerambault poznał dopiero wtedy, gdy już zginął. A uciekająca godzina, w której on i córka jego zbliżyli się do siebie, była ta, w której wszystkie węzły złowrogiego złudzenia były właśnie zerwane nadmiarem boleści.
Otóż teraz, gdy on w swej samotności, po stopniowych wyłączaniach, oddzielił się, możnaby sądzić, od namiętności żywych ludzi, odnalazł ich wszystkich w miłej i pogodnej poufałości. Wszystkich, nietylko swą rodzinę, żonę, dzieci, ale wszystkie te miljony istot, o których dotychczas mylnie myślał, że je ogarnia miłością retoryczną. Obrazy ich wszystkich pojawiły się w głębi jego wewnętrznej ciemnicy optycznej. Na posępnej rzece przeznaczenia, która unosi ludzkość i którą on mylnie uważał za ludzkość, ukazywały mu się miljony żywych szczątków, szamocących się wśród fal — byli to ludzie, A każdy człowiek był sam dla siebie światem radości i cierpień, marzeń i wysiłków. A każdy człowiek był także ja. Pochylam się nad nim i widzę siebie „Ja,“ mówią mi jego oczy; serce jego mówi mi „ja.“ O, jak ja was dobrze rozumiem; wasze błędy są także i mojemi. Nawet w zawziętości tych, którzy mnie zwalczają, poznaję ciebie, mój bracie, nie dam się zwodzić: to jestem ja sam.
Odtąd Clerambault począł spoglądać na tych ludzi nie swemi oczyma, oczyma w głowie osadzonemi, ale swem sercem; nie swoją duszą pacyfisty.