chać było krzyk trwogi, która chciała wierzyć, wołanie za bohaterskiem złudzeniem. U ludzi młodych i bardziej skromnych wiara ta przybierała charakter wzruszający; nie było u nich deklamacyj patetycznych, ani udawanej wszechwiedzy; było tylko wyznanie miłości bezbrzeżnej, która wszystko poświęciła i która wzamian oczekuje tylko jednego słowa, odpowiedzi: „Tak, to prawda... I Ty istniejesz, ukochana ojczyzno, boska potęgo, ty, która zabrałaś mi życie i wszystko, co miłowałem... !,..“ I człowieka ogarnia chęć uklęknąć przed te mi biednemi, i skromnemi sukienkami żałobnemi, temi matkami, żonami i siostrami, malować te wychudłe dłonie, drżące nadzieją i trwogą drugiego świata i powiedzieć im „Nie płaczcie! Będziecie pocieszone!“
Tak, ale jak pocieszyć je, gdy się nie wierzy w ideał, który je darzy życiem i który je zabija? Niespostrzeżenie nasunęła mu się teraz długo szukana odpowiedź: „Należy kochać ludzi więcej, aniżeli złudzenie i więcej, aniżeli prawdę.“
Miłość Clerambaulta nie znalazła wzajemności. Jakkolwiek od kilku miesięcy nic nie ogłaszał, nigdy nań tak bardzo nie napadano, jak obecnie. W jesieni roku 1917 ataki przeciw niemu doszły do niesłychanej gwałtowności. Śmieszny wydawał się brak proporcji między tą zawziętością, a słabym głosem tego człowieka. To samo działo się we wszystkich państwach na świecie. Kilkunastu słabych pacyfistów odosobnionych, osaczonych przez przeciwników nie mających do swego rozporządzenia żadnego wielkiego dziennika, którzy ledwie mogli podnieść swój głos uczciwy, acz nie donośny, wywoływało natych-