go... I znaleziono go. Nie czekając dłużej, jeden z dzienników paryskich doniósł „o zdradzie Clerambaulta. u Nie było wprawdzie najmniejszego śladu o tem, w aktach sprawiedliwości, ale sprawidliwość pozwoliła mówić i nie prostowała; rzecz ta nie obchodziła jej wcale. Cleramhault, zawezwany do sędziego śledczego, napróżno prosił, aby mu wyjawiono zbrodnię, jaką mu się zarzuca. Sędzia był wobec niego bardzo uprzejmy, okazywał mu względy, należne człowiekowi, którego nazwisko było tak sławne, ale zdawało się, że się nie śpieszy wcale, aby tę sprawę rychło ukończyć. Miało się wrażenie, że czeka jeszcze na cóż... I na cóż czekał właściwie? — Na zbrodnię.
Pani Clerambault nie miała w sobie ducha Rzymianki, ani owej dumnej żydówki, w głośnej sprawie, która przed dwudziestu kilku lały podzieliła całą Francję na dwa obozy, — kobiet, które niesprawiedliwość społeczeństwa, wobec ich mężów, jeszcze ściślej z nimi wiązała. Miała wrodzony, pełen lęku szacunek francuskiej burżuazji dla sprawiedliwości państwowej. Miała wprawdzie dość powodów, aby być przekonane o tem, że obwinienie jej męża było bezpodstawne, mimo to jednak być obwinionym wydawało jej się hańbą, którą się sama również czuła splamiona. Nie mogła znieść tego w milczeniu. Clerambault, odpowiadając na jej wyrzuty, mimowoli, obrał sposób, który ją jeszcze bardziej oburzył. Za miast je odpierać albo przynajmniej bronić się, powtarzał tylko:
— Moja biedna żono!.. Ależ tak rozumiem cię bardzo dobrze... To szczęście dla ciebie... Ależ tak, masz zupełną słuszność...