i przyjaznych, które towarzyszą naszemu życiu codziennemu i które nie zawsze spostrzegamy, gdy są obecne, ale które, gdy znikły, zostawiają po sobie próżnię. Dlatego też myśl jego zwróciła się natychmiast od owej kobiety, która stała przed nim, do jej młodego towarzysza, który był nieobecny. I rzekł nagle, z nierozważną intuicją (nierozważną, albowiem w owych czasach powszechnej żałoby, czyż można było wiedzieć, kto jest jeszcze przy życiu?)
— Czy to syn pani pisał do mnie?
— Tak jest, — odpowiedziała. — On pana bardzo kocha. My pana kochamy już oddawna.
— Niech przyjdzie do mnie.
Cień smutku przemknął po znękanej twarzy matki.
— Nie może przyjść do pana.
— Odzież więc jest? Na froncie?
— Tutaj.
Po chwili milczenia, Clerambault zapytał ją:
— Czy jest ranny?
— Czy chcesz go pan widzieć? — rzekła matka.
Clerambault poszedł z nią. Szła obok niego milcząca. Nieśmiał jej pytać o nic. Szepnął tylko:
— Przynajmniej masz go pani przy sobie...
Zrozumiała go i podała mu rękę:
— Jesteśmy sobie bardzo blizcy.
Powtórzył raz jeszcze:
— Ale jednak masz go pani.
— Mam jego duszę, — odpowiedziała.
Przybyli do domu, w którym mieszkała. Stary budynek z XVII wieku, w jednej z owych ulic ciasnych, i starożytnych, między Luksemburgiem a Saint-Sulpice gdzie się jeszcze zachowała skupiona piękność dawnego Paryża. Duża brama nawet w dzień
Strona:PL Rolland - Clerambault.djvu/269
Ta strona została przepisana.