wyszło nieco znużony. Czy będzie pan może tak łaskaw przyjść innym razem?
— Przyjdę tu znów jutro.
Clerambault wyszedł a Chastenay przyłączył się do niego. Czuł potrzebę wyjawienia tragedji której przyjaciel jego był bohaterem i ofiarą, człowiekowi, któryby mógł zrozumieć i ocenić męczarnię i wielkość tej tragedji.
Edmund Froment, ugodzony odłamem granatu w kość pacierzową, raniony ciężko w całej pełni sił i zdrowia, był jednym z intelektualnych przywódców młodego pokolenia; piękny, wymowny, pełen zapału i życia, skłonny do marzeń, kochający i kochany, ambitny w najszlachetniejszem tego słowa znaczeniu. A teraz żywy trup z niego. Matka, która go kochała, nad życie i pokładała w nim całą swą dumę i wszystkie nadzieje, widziała go skazanego na dożywotnie męczarnie. Boleść ich musiała być straszna; każde z nich jednak ukrywało ją przed drugiem a ten przymus podtrzymywał ich na siłach. Byli jedno z drugiego dumni. Matka pielęgnowała go, myła, karmiła, jak małe dziecko. On zaś wysilając się na spokój, aby ją uspokoić, unosił ją w górę na skrzydłach swego ducha.
— O! mówił Chastenay, — człowiek powinien zaiste mieć wyrzuty sumienia, że sam żyje i jest zdrów, że ma ramiona, aby się pasować z życiem sprężyste nogi, aby chodzić i skakać, że może pić pełną piersią to świeże błogosławione powietrze.
Mówiąc to, wyciągał ramiona, podnosił głowę w górę, oddychał szeroko.
— A co najgorsze, — dodał, pochylając głowę i zniżając głos, jak gdyby ze wstydem, — najgorsze jest to, że ja ich nie mam.
Clerambault nie mógł przytłumić uśmiechu.
Strona:PL Rolland - Clerambault.djvu/273
Ta strona została przepisana.