Strona:PL Rolland - Clerambault.djvu/274

Ta strona została przepisana.

— Tak, to nie jest bohatersko z mej strony, — mówił dalej Chastenay. A przecież kocham Edmunda Froment, jak nikt inny na świecie. Smutny los jego przejmuje mnie rozpaczą... A jednak jest to silniejsze odemnie. Gdy myślę, że między tylu ofiarami, mam to szczęście, że jestem obecnie jutaj, zupełnie zdrów, z trudem tylko nie objawiam mej radości. Ach, to tak dobrze żyć pełnem życiem... Biedny Froment! Czy nie uważasz mnie pan za okropnego egoistę?
— Nie, bynajmniej, — odpowiedział Clerambault. — Z pana przemawia zdrowa natura człowieka. Gdyby wszyscy byli szczerzy jak pan, ludzkość nie byłaby ofiarą owej występnej rozkoszy, jaką sprawia ubóstwianie cierpienia. Masz pan zresztą wszelkie prawa używania życia, skoro przeszedłeś przez tak ciężkie próby.
(I wskazał na krzyż waleczności, który zdobił pierś młodego człowieka).
— Przeszedłem przez nie i wróciłem stamtąd, — rzekł Chastenay. — Ale wierzaj mi pan, że niema w tem żadnej zasługi z mej strony. Albowiem nie byłbym uczynił tego, gdyby to było w mojej mocy postępować inaczej. Nie chcę udawać lepszego, aniżeli jestem rzeczywiście. Gdy ktoś doczekał się się trzeciego roku wojny, ten nie ma już takiego zamiłowania do czynów bohaterskich, takiej pogardy dla niebezpieczeństw, jaką miał w samym początku, a ja miałem ją w pierwszych czasach wojny, muszę to przyznać otwarcie. Byłem wtedy kandydatem na bohatera, na co się składała moja nieświadomość i piękne frazesy. Gdy te odpadły, niedorzeczność wojny, idjotyzm rzezi, wstrętna brzydota tych ofiar uderzają w oczy ludzi najbardziej ograniczonych. Jeżeli już jest niegodne mężczyzny uciekać przed