Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/116

Ta strona została przepisana.

nastroszył brwi i szukał oczyma winowajcy. Skuliłem się i, skromnie przecisnąwszy się pomiędzy pośladkami bliźnich, wyszedłem z kościoła.
Znalazłem się na placu, wśród licznej kompanji znajomych. Wszyscy przybyli jak i ja, chcąc się napatrzyć do syta, nasłuchać, napić opowiadań... tak by można powtarzać to, czego się nie widziało. Naturalnie używałem sobie i czas mijał szybko i naraz otwarły się drzwi katedry, a cały orszak... myśliwski... wynurzył się przy dźwiękach organów.
Na czele, z miną triumfatora kroczył Imć. pan d’Amazy, prowadząc pod rękę upolowaną zwierzynę, która rzucała oczyma w prawo i lewo, strojąc powabne minki. Ej!... powiedziałem sobie, cieszę się, że nie mam obowiązku pilnować tej sarenki... śliczna bestyjka, ale ten, kto ją wypatroszy, dozna czegoś jeszcze, prócz rozkoszy... Wiadomo, kto ma zwierza, ten ma rogi.
Nie mogłem dojrzeć nic więcej z polowania, straciłem z oczu dojeżdżacza i dojeżdżaną, nie mógłbym też opisać jakie stroje mieli dostojni państwo, gdyż nagle umysły wszystkich zajęła niezmiernie doniosła sprawa, w jakim porządku ma się odbywać pochód i kto ma przed kim postępować w orszaku.