Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/126

Ta strona została przepisana.

fajansu i przemysłu artystycznego. Przyczyniłem się do położenia podstaw fabrykacji tych rzeczy we Francji i nie żałowałem trudu, ni butów. Całą drogę z Saint-Martin aż do St. Andre-le-Mantouan odbyłem pieszo z laską w ręku. O jakże to przyjemnie iść sobie tak długo, długo z pyzatym towarzyszem, księżycem, ponad głową.
Ale dajmy temu pokój. Wyśmiewali się ze mnie.
Ha! Wszakże jestem Galem synem ludzi, którzy zrabowali cały świat. — Cóżeś to zrabował? — pytali ze śmiechem — Cóżeś to przyniósł? — Tyle co przodkowie. Pełne oczy. Puste kieszenie, to i prawda, ale głowę napchaną do pęknięcia. — Mój Boże! Jakże to słodko patrzyć, słuchać, kosztować, wspominać. Wiem, że nie sposób widzieć i wiedzieć wszystkiego, ale i to dobre co można! Jestem niby gąbka co ssie ocean. A raczej jestem jak brzuchate, dojrzałe, pełne do pęknięcia winne grono, przesycone sokiem ziemi. Jakaż ilość moszczu trysłaby ze mnie, gdyby mnie ktoś włożył do prasy? Niema głupich, synkowie moi, sam ja to winko wypiję! Wyniem gardzicie, widzę. Ha, tem lepiej dla mnie! Chciałem im dać skarby, okruszyny szczęścia jakich nazbierałem, wspomnienia z kraju słońca, ale nie przyjęli. Nie, to nie! Krajanie moi nie są