Wyruszyłem tedy poznać miejsce, gdzie miałem umieścić meble i spędziłem tam znaczną część dnia, oczywiście nie zapominając o piciu i jedzeniu. Duch nie powinien zaniedbywać ciała, jak woźnica swego konia.
Nasyciwszy tedy ducha i ciało, wybrałem się z powrotem tą samą drogą, którą przyszedłem i maszerowałem wesoło ku domowi. Znalazłem się niebawem na rozstaju, i mimo, że wiedziałem dobrze, którą drogą należy iść, zerknąłem ku drugiej ciekawie. Wiła się przez łąki pomiędzy krzewami okrytemi kwieciem.
— Jakżeby to było dobrze powałęsać się trochę tamtędy. Nie cierpię gościńca, wiodącego prosto do celu. Dzień jeszcze długi, pogoda piękna, nie należy poruszać się prędzej, niż boski Apollo. I tak jakoś dojdę. Moja stara nic na tem nie straci, przeciwnie, będzie miała więcej powodu do gdakania. Jakaż piękna ta smarkata śliwka, jak czupumie zadziera główkę. Muszę się jej przypatrzyć, to zaledwo kilka kroków. Wiatr unosi płatki jej kwiatów, niby śnieg, ptaki świegocą... czysty raj! A ten strumyk toczy się pomrukując pomiędzy ziołami, jak kociak goniący kłębek po dywanie. Muszę zobaczyć... oho.. zastąpiła mu drogę grupa drzew... złapany, nie ujdzie. Oo... płynie dalej! Którędyż się prześliznął?
Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/137
Ta strona została przepisana.