grona, chwytała czasem, przez omyłkę jej pośladka, lub łydki. Podnosiła wtedy zarumienioną, namarszczoną buzie i dawała mi mocnego klapsa w gębę, albo znów o bryzgi wal a mi nos sokiem. Wzamian wyszukiwałem największą i najczarniejszą jagodę i rozduszałem ją na jej złocistym, słońcem opalonym karczku. Broniła się, jak sam djabeł. Ściskałem ją parę razy w objęciach, ale zawsze nadaremnie. Śledziliśmy się wzajem... podniecała ogień i, przyglądała się z szelmowską miną, jak płonę,... a przytem pokazywała mi figę.
— Nie będę twoją, Colasie!
Przymrużałem oczy jak kotek skromny, wygrzewający się na murze, który przez szczelinę pół otwartych źrenic śledzi biegającą myszkę i odpowiadałem:
— Zobaczymy... zobaczymy...
Raz po południu (jakoś w maju) przy samym końcu miesiąca parno się zrobiło. Z pobladłego nieba, niby z gorącego pieca szedł ku ziemi żar niezmierny. Od kilku dni zbierało się na burzę, ale deszcz nie chciał spaść. Ludzie potnieli, heble oblane były wodą, a koszula lepiła mi się do ciała. Łasiczka śpiewała przed chwilą, teraz ucichła. Poszedłem jej poszukać... W ogrodzie nie było nikogo. Nagle zobaczyłem ją w cieniu
Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/143
Ta strona została przepisana.