Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/151

Ta strona została przepisana.

ducha, nadrabialiśmy minami. Ale każdy myślał, rozważał i zdumiewał się coraz bardziej nad genjalną wprost taktyką wspólnego przyjaciela i doradcy. Wszakże pozbył się w ten sposób obu i został sam w kojcu! Około południa obaj byliśmy bliscy rozpaczy. Wieczorem śledziliśmy się wzajemnie z pod oka, rozmawiając jednocześnie, niedbale i obojętnie, o deszczu i pogodzie. Każdy zaś myślał: — Ślicznie mówisz, przyjacielu. A mimo to radbyś mnie puścić w trąbę i sam wrócić do domu. O, o, nie, nic z tego! Kocham cię zbyt gorąco, by cię zostawiać samego!... Nie... nic... będę wstępował w twoje ślady...
Po rozlicznych fortelach, by się wzajemnie podejść (nie opuszczaliśmy się ani na moment), położyliśmy się wreszcie spać i każdy udawał, że chrapie. Ale gryzła nas słonia, miłość i pchły. Pinon pierwszy wyskoczył z łóżka i zawołał:
— Na miłość boską, dość tego! Nie wytrzymam! Szlag mnie trafi! Wracam do domu i basta!
— Dobrze! — odpowiedziałem — Wracajmy! Przez cały następny dzień szliśmy pospiesznie ku domowi. Słońce właśnie zachodziło, gdyśmy się znaleźli pod miastem. Ale nie chcąc się wystawiać na szyderstwa przechodniów i znajomych, ukryliśmy się w pobliskim lesie, by tam doczekać