łasiczki. Nie czekałem na ciąg dalszy, widziałem już dosyć. Zawróciłem w stronę, skąd przybyliśmy dopiero co. Jedno oko się śmiało, drugie płakało, nos był spuszczony na kwintę, a uszy położyłem po sobie.
— A to ci się udało, Colasie! — powtarzałem raz poraz.
W głębi duszy byłem smutny, ale udawałem wobec samego siebie kpiarza. Przypominałem sobie całą awanturę, naśladowałem to jedno, to drugie, młynarza, to znów dziewczynę, przytem zaś wzdychałem ciężko, jakbym zamierzał wyzionąć ducha.
— Niestety! — mówiłem sobie — To takie zabawne, że można zdechnąć ze śmiechu... nie, raczej z boleści. I omal mnie ta szelma nie wzięła pod małżeński pantofel. Ładnebym nosił rogi? Chociaż, czyż nie opłaciłoby się... zawszebym ją miał, chociaż... O, Dalilo... Dalilo... tromtididara!
Przez dwa tygodnie wahałem się tak między śmiechem a płaczem... potem zaś... Łaskawi państwo, my, Burgundowie, jesteśmy ludzie czynu. Niewiele posiadamy wspólności z bohaterami romansów. Nikt mi się nie pytał, czy chcę przychodzić na świat... i pewnie, że byłbym z tej przyjemności zrezygnował, gdybym mógł.
Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/153
Ta strona została przepisana.