Właśnie, kiedy się zaśmiałem, ujrzałem w odległości dwudziestu pięciu kroków, w głębi szpaleru drzew (Boże wielki... czyż podobna, bym gadał przeszło dwie godziny?) dom o czerwonym dachu, zielonych okienicach i białych ścianach, okrytych szczelnie liśćmi winorośli. Drzwi były otwarte, a przed niemi ujrzałem pod rozłożystym orzechem u studni, strzeżonej kamiennem ujęciem, czerpiącą wodę, znaną mi, ach jak dobrze znaną (chociaż od tylu lat niewidzianą) kobietę. Na ten widok nogi się ugięły pode mną.
Omal nie uciekłem. Byłbym to uczynił, ale cóż... patrzyła na mnie. Spoglądała spokojnie, nie przestając czerpać wody... i oto nagle... poznała mnie! Nie uczyniła jednego gestu, nic wydała okrzyku... Duma nie pozwalała na to... tylko wiadro wyśliznęło jej się z rąk i wpadło do studni. Gdym się zbliżył, powiedziała:
— A skądże to Bóg prowadzi?
— Widzę, że czekałaś na mnie! — odparłem pyszałkowato.
— Głupstwa pleciesz! Zapomniałam już jak wyglądasz!
— Dalibóg, ja także! A to doskonale... wszystko tedy w porządku...
Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/155
Ta strona została przepisana.