Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/156

Ta strona została przepisana.

— No i cóż?
Staliśmy naprzeciw siebie. Miała ramiona mokre od wody, stała, ująwszy się pod boki a ja również podparłem się i przybrałem swobodną postać. Patrzyliśmy na siebie, nie widząc się jednak. Oczy nasze błądziły gdzieś... Wiadro w studni napełniało się zwolna wodą...
— Wstąp na chwilę! — powiedziała.
— Chyba na minutkę... spieszno mi!
— Dobrze... dobrze... cóż cię tu sprowadza?
— Mnie? Ależ nic! — zawołałem — Ot tak, zrobiłem sobie spacer.
— Więc jesteś bogaty?
— O tak... pieniędzy wprawdzie nie posiadam, ale fantazji co niemiara!
— Nie zmieniłeś się! Zawsze ten sam warjat z ciebie!
— Już ten się nie wyleczy.
Kto dzieckiem mówił... od rzeczy!
Weszliśmy w podwórze. Zamknęła wrota. Staliśmy zupełnie sami pośród rozgdakanych kur. Wszyscy ludzie z fermy byli w polu. Nie wiedząc co robić, podeszła pod drzwi stodoły, zatrzasnęła je (czy też otwarła, nie wiem sam...) i zburczała biednego Medora. Ja, także chcąc przyjść do siebie, zacząłem gadać o jej domu,