kurach, gołębiach, kogucie, psie, kocie, kaczkach, prosięciu. Byłbym wyliczył, gdyby nie przerwała, całą arkę Noego. Nagle ozwała się:
— Breugnon...
Zatkało mi oddech.
— Breugnon! — powtórzyła.
Patrzyła mi w oczy, potem rzekła:
— Pocałuj mnie!
Nie dałem się prosić! Gdy się jest tak starym, można sobie pozwolić. To nawet robi dobrze czasem... (zawsze dobrze robi...). Uczułem na swych szorstkich pomarszczonych policzkach zwiędłe policzki Celiny i nagle rozjaśniły mi się oczy, dotąd łzami wezbrane. Uczułem teraz dopiero łzy, ale oczywiście nie rozpłakałem się.
— Broda twoja kłuje! — powiedziała.
— Szkoda, iż nie wiedziałem rano, że cię będę całował, — odparłem — byłbym się ogolił. Przed trzydziestu laty broda moja była miększa, a wówczas chętnieby się też była otarła o twą krągłą, rumianą buzię!
— Więc myślisz o tem jeszcze?
— Nie... nie myślę nigdy!
Spojrzeliśmy na siebie i roześmialiśmy się oboje. Żadne za nic nie byłoby teraz spuściło oczu.
— Zuchwalcze! Uparciuchu! Holodrygo jeden... jakże podobniśmy byli wówczas do
Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/157
Ta strona została przepisana.