Odparłem (tak było niestety, jak mówiła):
— Pamiętasz przysłowie? Nie odmienisz swego lica... co łasica, to łasica!
— Więc nie dostrzegasz zmian?
— Mam dobre oczy, łasiczko?
— Ach, w cóż się zmieniła twoja łasiczka! — westchnęła ciężko.
— Biegała tędy... pamiętam... teraz gdzieś się ukryła, ale nie zapomnę nigdy jej ostrego pyszczka, świdrujących, szelmowskich oczu tak kpiących, a tak wabnych jednocześnie. Odpychała i przyciągała do swej jamy.
— Możesz wejść, szanowny lisie... nic nie zaryzykujesz, nie stracisz tu ogona w paści. Ho... ho... zawód miłosny nie zaszkodził, jak widzę, twej duszy!
— Wiem moja droga, że robaka utopić nie można. Wypływa zawsze. Zmartwienie trzeba zrzucić, cóż bowiem warte życie bez emocji!
— Doskonale! Musimy dać pić robakowi.
Weszliśmy do domu i zasiedli do stołu. Nie wiem już dobrze, co jadłem i piłem. Dusza moja była mocno zajęta, ale zęby i gardło pilnowały się same i nie traciły jednego kęsa, ni jednego łyku. Patrzyła na mnie, oparłszy łokcie na stole, potem powiedziała szyderczo:
— Mniej ci teraz dolega ból serdeczny?
Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/159
Ta strona została przepisana.