Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/16

Ta strona została przepisana.

stym, burgundzie im w każdym calu nosem, siedzącym na bakier między oczami, coś niby kapelusz z fantazją na ucho zadziany.
Do licha, sam nie wiem, czemu lubuję się w sobie, czemu mnie ciągnie do wpatrywania się w twarz własną, liczenia z wesołym uśmiechem zmarszczek, do grzebania w głębi serca, niby w piwniczym lochu za flaszczyną starych, mocnych, odleżałych wspomnień.
Mniejsza zresztą, gdy idzie o marzenie, ale rozkoszą jest pisać co się marzy? Zresztą... czyż to marzenia? Oczy, szeroko otwarte, widzą jasno... snuje się coprawda sieć zmarszczek na skroniach, ale spojrzenie mam pogodne, przekorne. Ludzie twierdzą, że oczy me są zapadłe, ale co mi tam ludzie? Tedy nie marzę, ni spisuję marzeń. Opowiadam poprostu £om widział, mówił, czynił. A może to głupstwa... bo dla kogóż u licha piszę?
Dla sławy... o o o... nie! Nie jestem naiwny, znam swą wartość, Bogu dzięka! Dla wnuków? Phii! I cóż zostanie z papierzysków mych za jakieś lat dziesięć? Moja baba jest zazdrosna, jak sam djabeł, i rzuca do pieca, co jej tylko pisanego wpadnie w szpony. Dla kogóż tedy piszę?
Dla... siebie!.. — Dla własnej uciechy pisze... dlatego, że gdybym nie pisał... szlagby