Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/161

Ta strona została przepisana.

odejściu. O, jakże pożądałam ciebie. Pożądałam ciebie onego już dnia, gdy mną wzgardziłeś...
— Ja... wzgardziłem tobą? — Tak... tak... idjoto... Spałam w progu domu... Przyszedłeś... a potem uciekłeś, odepchnąwszy mnie z obrzydzeniem.
Wydałem okrzyk oburzenia, a potem wyjaśniłem jej powody.
— Rozumiem... rozumiem. Nie wysilaj się na tłumaczenie, głuptasie... Czemuż jednak nie starałeś się tego naprawić?
— Poprawię się!
— Cymbał z ciebie! Otóż zato pokochałam cię jeszcze mocniej i dlatego zaczęłam cię dręczyć. Nie mogłam tylko przypuścić, że puścisz haczyk zamiast go połknąć (o, jacyż wy mężczyźni jesteście podli!)
— Bardzo dziękuję. Smaczny jest haczyk, ale go trudno strawić, bo psuje kiszki!
Roześmiała się kątami ust i mówiła dalej:
— Gdym się dowiedziała o twej bójce z tamtym krasym byczkiem, prałam właśnie bieliznę na rzece. Powiedziano mi, że cię dusi (zapomniałam już, jak się zwał), rzuciłam przeto kijankę, którą porwał prąd i, depcąc bieliznę, przewracając kumoszki, stojące mi w drodze, boso, pogubiwszy saboty, biegłam jak szalona.