Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/165

Ta strona została przepisana.

Patrzyła na mnie poważnie i odrzekła po chwili, podnosząc głowę:
— To prawda. Wiem o tem... jesteś wielkim nicponiem! (była zgoła innego zdania). Założę się, że biłbyś mnie, a jabym ci przyprawiała rogi. Ale to bicie i te rogi to rzecz ludzka... czyż więc nie lepiejby było załatwiać to z sobą?
— Zapewne... — odparłem — zapewne...
— Mówisz to z wahaniem?
— O nie... nie! No, ale trudno, musimy się obejść jakoś bez obu tych przyjemności.
Wstałem i powiedziałem na zakończenie:
— A więc nie żałuj niczego, droga łasiczko! Pamiętaj, że czyśmy się kochali czy nie, to teraz rzecz bez znaczenia... Minęło, przeszło... a co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr!
— Kłamco szkaradny! — zawołała.
(I miała rację...)


∗             ∗

Pocałowałem ją i mszyłem w drogę. Śledziła za mną spojrzeniem, oparta o uszak drzwi. Przed nami słał się cień wielkiego kasztana. Nie oglądałem się dopóki nie dotarłem do zakrętu drogi, by być pewnym, że zwróciwszy się wstecz, nie dojrzę już niczego. Wówczas stanąłem i nabrałem tchu w piersi. W dali, na łące ryczały białe woły.