śmierci... Płakałem zcicha, oparłszy usta o pień drzewa, zwierzałem mu się z utrapień i wciskałem się pomiędzy jego korzenie jakby pomiędzy ramiona ojca. Czułem, że mnie słucha i niewątpliwie zaczął potem dąb mówić i pocieszać mnie, gdyż kiedy zbudziłem się w kilka godzin potem, leżąc z nosem w trawie i chrapiąc głośno, z melancholji mej nie zostało ni śladu. Czułem jeno jakiś ucisk w sercu i odrętwiałość w nogach.
Słońce wstało. Drzewo pełne ptaków śpiewało donośnie. Ściekała zeń pieśń, niby sok z grona ściskanego w rękach. Gaworzyły jak najęte wszystkie ptaki. Znalazła się tu zięba i gil i dzięcioł i szara piegża co szczebioce i kos, którego miłuję najbardziej, albowiem nic sobie nie robi z mrozu, wiatru ni deszczu, a ciągle się śmieje, zawsze zadowolony, pierwszy zaczyna śpiewać od świtu i drze się do nocy. Lubię go, gdyż jak ja ma dziób zarumieniony potrochu. Ach, jakże się rozkrzyczała ta hołotka kochana! Wyzbyła się strachów nocnych. Noc jest to wielka zdrajczyni, spuszczająca co wieczora na ptactwo sieć ogromną. Dławiąc się ciemnością, myślą... któż z nas zginie? Ale skoro się jeno rozewrze zasłona nocy, wrzeszczą ucieszone: jari rarira, a gdy blady uśmiech dalekiej zorzy zarumieni zlodowaciałą twarz i pobladłe wargi życia, drą się rozkosznie: oj ty, oj ty, la, lai,
Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/169
Ta strona została przepisana.