sunęły ciężkie chmury, w powietrzu wisiała burza. Upał był straszny, a palące promienie słońca raniły głowy i karki. Nad gościńcem zawisła zamieć kurzu, muchy cięły po twarzy. Prócz Florimonda, który dbał o swą cerę, jak panienka, wszyscy byli zadowoleni.
Dopóki widziało się jeszcze wieżę Św. Marcina, wszyscy mieli miny pełne dostojeństwa, ale gdyśmy się znaleźli za miastem, wolni od ciekawych i krytycznych spojrzeń, wszyscy poweseleli, a umysły całego zgromadzenia roznegliżowały się, pozrzucały czarne surduty, poprzestając, jak ja, na koszuli.
Zamieniono naprzód kilka facecyjek tłustawych. (W ten sposób pobudzamy zazwyczaj apetyt). Potem zaczęto śpiewać na przemiany, potem... o dziwo, najpoważniejsi dostojnicy.popisywali się ochotnie z kupletami, ja zaś przygrywałem na klarnecie. Na to hasło, muzykanci wzięli się do roboty. Wrzask się uczynił straszny, ale ponad wszystkie tony wybijał się zawrsze radosny pisk małej Głodzi, która piała, miauczała, gwizdała, jak kos, i ćwierkała, jak wróbel.
Niebardzośmy się raźno posuwali naprzód. Szkapy zatrzymywały się same pod każdą górką, dyszały, kiwały łbami... wywnętrzały się...
Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/175
Ta strona została przepisana.