oczęta, niby węgielki, nosek wścibski, łakome usteczka, że... tylko całować, wydatne i okrągłe policzki, na których wiły się pierścioneczki loczków.
Ujrzawszy mnie, spytała łaskawie:
— Czy to pańska córeczka, to śliczne bobo?
Odparłem dumnie:
— Łaskawa pani... nic! Oto mój zięć... niechże sam odpowie... nie chcę mu wchodzić w drogę. W każdym razie oboje zaliczam do swego inwentarza domowego. Dzieci, to bogactwo biedaków!
Pan d’Asnois roześmiał się głośno, panienka także skrzywiła dziobek, Florimond uczynił to samo we właściwy kwaskowaty sposób, ja tylko pozostałem poważny. Wówczas pan ze wstążkami i wypchana panienka raczyli zapytać, co mi przynosi mój zawód (sądzili zapewne, że jestem muzykusem)? Odparłem jak prawda:
— Prawie nic!
Nie powiedziałem czem się zajmuję poza klarnetem, nikt mnie bowiem nie pytał. Czekałem i bawiłem się doskonale. Niesłychanie śmieszną jest owa pogardliwa łaskawość, z jaką wielcy tego świata, pięknisie i bogacze traktują ludzi nie posiadających nic. Zupełnie, jakby im ciągle dawali nauki. Biedak, to coś jakby dziecko... a prócz tego (nie mówią tego, ale myślą).... to
Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/179
Ta strona została przepisana.