Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/196

Ta strona została przepisana.

Nie bądźże warjatem. Jeśli idzie o śmierć, to damy sobie rady i bez lekarzy! A może się też zdarzyć, że Pan Jezus powie: będziesz se żył, Colasie, na złość medykowi.
Swoją drogą, mimo tych przypowiastek, mimo tych facecyjek czułem coraz bardziej, że z moim brzuchem coś... nie tego! Jakbym połknął furę kamieni... To znowu coś się ruszało, kręciło... Macałem się to tu... to tam... Uuu! Źle... szelma zaraza wlazła już w mury miasta.
Najgorsze zaś, że właśnie nadeszła pora obiadu. Siedziałem przed wielkim garnkiem doskonale omaszczonej, czerwonej fasoli z soloną wieprzowiną, gotowaną na winie, (do dziś dnia, myśląc o tem, płaczę z żałości)... siedziałem, dumałem i nie miałem odwagi otworzyć ust. Myślałem ze ściśniętem sercem:
— Już po mnie! Apetyt zginął naglą śmiercią... Oto początek końca...
Należy tedy przynajmniej uporządkować interesy. Jeśli pozwolę sobie na śmierć w domu, to te łajdaki ławnicy każą spalić moją chałupę pod pozorem niszczenia zarazy. Szkoda domu, wszakże dopiero wystawiony. Jakiż to świat zły i głupi! Nie można nawet umierać na własnych śmieciach. Ale poradzę ja sobie... tylko muszę się spieszyć.