Nie minął kwadrans, a miałem pod domem honorową straż, która mnie zawiadomiła, że nie wolno mi przekraczać progu szałasu. Ponieważ progu wogóle nie było, a ja nie mógłem narazie niczego przekraczać, przeto uszanowałem postanowienia prawa. Poprosiłem tylko, by zawezwano starego przyjaciela mego, notarjusza Paillarda, gdyż chcę podyktować testament. Ale strażnicy widocznie bali się nawet słów moich, gdyż zatykali sobie uszy i usta.
Na szczęście zjawił się pewien malec, pastuch gęsi. Kochany chłopczyna lubił mnie, gdyż zapamiętał sobie jakem go raz przydybał na wiśni i zamiast ściągnąć zeń skórę, poprosiłem, by i dla mnie także... skoro już siedzi na gałęzi, rzucił parę garstek.
— Panie Breugnon! Lecę po notarjusza! — wrzasnął i pobiegł jak piesek przez pola do Dormecy.
Nie pamiętam dobrze co się potem działo. Wiłem się pewnie po sienniku, ryczałem, wystawiałem język, niby cielę, kłapałem zębami...
Nagle posłyszałem trzaskanie z bata, odgłos dzwonków i znany, gruby głos. Acha! — myślę sobie i chcę wstać. O Boże! Zdawało mi się, że dźwigam na karku katedrę św. Marcina razem z wieżą, a całe Sombart na kuprze.
Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/201
Ta strona została przepisana.